literature

1

Deviation Actions

She-WolfGuree's avatar
Published:
256 Views

Literature Text

Prolog

Koniec świata,
widzą go błękitne oczy tygrysa,
odbija się w srebrne oczach węża,
obserwuja go złote oczy orła,
przechodzi cieniem w zielonych oczach wilczycy.

Cztery bestje,
konie apokalipsy,
Ów koniec zwiastują,

Kocie łapy po sniegu stąpając,
przyniosą zimę i mróz.

Za wężem o łuskach metalicznych,
nadejdą wojska by zabarwić śnieg czerwienią krwi.

Orzeł, ogniem otoczony,
Zmieni walczących w popiół,

Który wraz z śpiewem czarnej wilczycy,
Przysłoni słońce. Nastanie ciemność...


Rozdział I

Rozdział I

Ogier stał na drugim końcu wybiegu. Uszy miał połozone płasko, głowę uniósł wysoko i co chwilę machał nerwowo ogonem. Nie bał się, był raczej mocno wkurzony. Rzucał wściekłe spojrzenie to na mnie, to na powieszone na barierce siodło i oglowie. Kiedyś był to bardzo grzeczny, jak na ogiera, koń. Świetnie ujeżdżony, zajmował najwyższe miejsca w zawodach. Ale w końcu coś odbiło jego właścicielom i zamiast całkiem posłusznego, sportowego konia, stał przedemną wcielony diabeł, maści gniadej o jakże pasującym teraz imieniu - Kaprys.  O siodłaniu nie było na razie mowy. "Cóż, poczekam aż sam do mnie podejdzie" pomyślałam i usiadłam na ziemi wyjmując z kieszeni przygotowaną zawczasu ksiażkę. W tej wielkiej stadninie nikogo nie zdziwił widok czternastolatki siedzącej na wybiegu i czytającej książkę, obok zwariowanego ogiera. Cała stadnina należała do rodziców mojej przyjaciółki Sary, których sukces polegał na tym, że kupowali tanio "zepsute" konie sportowe, które ja później "naprawiałam". Większość przypadków kontynuowała karierę sportowca, jako że zawsze miałam rekę do zwierząt. Te konie, których nie umiałam "naprawić" (było ich niewiele) spędzały resztę życia na wielu hektarach pastwisk wraz z innymi dzikusami. Oczywiscie za pracę dostawałam wynagrodzenie. Mogłam jeździć na każdym koniu, a jednego dostałam na własność. Piękny, bułany ogier lusitano, o imieniu Wendigo. Ponadto wszyscy pracownicy mnie znali.

Ale wracając do Kaprysa, ogier bardzo się zdziwił moją nagłą utratą zainteresowania. Przez chwilę gapił sie na mnie i nie wiedział czy dalej się się wkurzać, czy może sprawdzić co też ciekawego robię. W końcu musiało to być coś ciekawego, skoro odwróciło moją uwage od jego wspaniałej osoby. Przez chwile machał uszami bez większego sensu, zastanawiając się, czy dalej się szczurzyć, czy dać sobie spokój i sprzwdzic co jest ciekawsze od niego. Spojrzałam na konia kątem oka i jakiś cichy głosik szepną mi do ucha "wygrałaś". Miał rację. Kaprys stał teraz gapiąc się na mnie jak cielę, z postawionymi uszami. No, teraz byl naprawdę ładny, choć wyglądał trochę głupio. Zrobił krok do przodu, potem drugi i po chwili skubał wargami okładkę książki. Pogłaskałam go po czole, a później po miękkich chrapach. Tak, to był naprawdę piękny koń angloarabski. Miał niedużą głowę o prostym profilu, delikatne, małe uszy konia arabskiego. Na muskularną arabską szyję opadała delikatna, czarna grzywa. Miał masywne nogi konia pełnej krwi angielskiej, ale poruszał się z typową dla araba lekkością. Ogon -czarny, długi i aksamitny - nosił wysoko jak jego arabscy przodkowie. Bez problemu mogłam sobie wyobrazić jak dumnie wykonuje skomplikowane figury na czworoboku albo z jaką lekkością pokonuje ponad półtorametrowe przeszkody.

Powoli wstałam. Kaprys zrobił krok do tyłu, ale dalej był mną zainteresowany. Podeszłam powoli do ogrodzenia i zamiast ogłowia wzięłam kantar i sznur. Ogier nie kojarzył sobie źle tych przedmiotów, natomiast gdybym zbliżyła się do niego z ogłowiem, cała praca poszła by na marne. Poprzedni właściciele odnosząc z tym koniem sukcesy, zapragnęli by był on jeszcze lepszy. Zaczęli robić wszystko na skróty, stosować ostre kiełzna bez umiaru, ostrogi. Ponadto Kaprys był bity za każdą strąconą poprzeczkę i każdą źle wykonaną figurę nawet wtedy gdy wina leżała po stronie jeźdzca. Miał być koniem ideałem, który lata nad przeszkodami i zna na pamięć wszystkie programy ujeżdżenia.

Koń pozwolił założyć sobie kantar, przez który przewlokłam sznur tak by zastępował wodze. Zacęłam oprowadzać ogiera po wybiegu, na początku stępem, potem kłusem. Biegł równym krokiem, tylko od czasu do czasu potrząsając łbem. Po 15 minutach zatrymałam Kaprysa. Przesunęłam ręką po szyi, do grzbietu i oparłam sie całym swoim ciężarem. Gniadosz wzdrygnął się ale stał w miejscu. Na dziś wystarczy.
-Noo, to dopiero czwarta lekcja, a juz widać postępy!- głos Sary wyrwał mnie z zamyślenia. Przyjaciółka podbiegła do ogrodzenia (przez co Kaprys oskoczył zaskoczony na drugi koniec ujeżdżalni), oparła się i patrzyła na mnie z głupim uśmiechem, który oznaczał, że coś się stało, a ja mam zgadnąć co. Rzuciłam jej ponure spojrzenie, ale Sara sie tym nie przejęła.
-Stało się coś?- spytałam, a ta dziwna dziewczyna z kręconymi brązowymi włosami, ubrana w beżowy sfeterek i białe, czyste bryczesy, wydała z siebie dzwięk brzmiący jak: "ihiiiihihihihihihiiiiiiiii!!!". Nienawidzę jej "ihihihów". Po zachowaniu Kaprysa mogłam wywnioskować, że on podziela moje zdanie. Właściwie to Sara mnie wkurza. Non stop za mną chodzi i pyta się co robię.... Chce mi we wszystkim pomagać. Ale kocha konie i też chce nauczyć się je "leczyć".
-Dzisiajprzyjerzdżanowykoń!!! Ihiihihi!- zapiszczała.
-Hę? Powtórz, ale WOLNIEJ!
-Dzi-siaj-przy-jeż-dża-no-wy-ko-oooooń!!!!
-Fajnie, ale czemu to aż tak niezwykłe???
-Bo to bardzo nieufny koń! A powiedziałaś, że jak przyjedzie taki nowy poszkodowany to pomożesz MI go wyleczyć!!!
-Ahaaaa....toooo na pewno chcesz się nim zająć? To może zająć dużo czasu i...
-Ale ty jestes leniwa- burknęła. Tak właściwie to zdążyłam zapomnieć o obietnicy. Ale Sara nie pozwoli mi się od niej wywinąć... Trudno. Za dużo gadam, to mam za swoje.
-No dobra... To może zanim on przyjedzie odprowadzisz gniadego? - mówiąc to wręczyłam jej uwiaz z Kaprysem na końcu.
-Mogę??? Dzięki!- znowu zapiszczała i pognała do stajni wlokąc za sobą biednego ogiera, który rzucił mi tylko proszące spojrzenie. Uśmiechnęłam się do niego przepraszająco, wzięłam ogłowie i poszłam po Wendiga na pastwisko.

***

-Hej, nie uważasz, że to już przesada? Bo ja sądzę że tak! - powiedziałam, ale Wendigo gdzieś ma moje przemyślenia. Strzelił jeszcze kilka baranów i szczęśliwy pogalopował na drugi koniec łąki. A ja siedziałam w błocie i się na niego darłam. Tak, to musiało głupio wyglądać. Kopytny odwrócił się i podkłusował do mnie, ale zatrzymał się w odległości dwóch metrów. Na jego "twarzy" nie było poczucia winy : "Nie ja cię zrzuciłem. Sama spadłaś!".
-Taaaaak? No co ty?! - wstałam, odwróciłam się od niego..... i pobiegłam sprintem przed siebie. Wendigo stał przez chwile oszołomiony, ale po chwili zarżał i ruszył galopem za mną. Zatrzymałam się, a on położył mi głowę na ramieniu i prychną.
-Jeszcze raz tak zrobisz, a naprawdę cię zostawię! Chodź, wracamy.
W drodze powrotnej przejeżdżaliśmy obok pastwiska klaczy. Bułanek urządził niezły pokaz. W programie znalazły się między innymi : piaff, lewada, kłus zebrany, kilka popisowych baranków, i kluczowy punkt programu - coś na kształt kaprioli. I PO CO KTOŚ GO TEGO UCZYŁ (tak, znowu spadłam)???? W końcy udało mi się odstawić Pana Pięknego na pastwisko. Chwilę potem usłyszałam piszczenie Sary. Wendigo natychmiastowo zerwał się do galopu i przerażony teleportował się na przeciwległy koniec padoku. Chciałabym móc pójść w jego ślady (ehh... marzenia...)
-Jeeeest!!!! Przyjechał!!!! Cudny jessst!!!!!!
-No super.... - też bym się cieszyła, gdyby nie fakt, że bedę musiała uczyc tego piskliwca.-Wspaniale... prowadź...
-Nooo, widzę że podchodzisz do tego z wielkim entuzjazmem...
-Słuchaj, na pewno ci się chce....
-Tak, chce mi się zająć tym koniem! Nie marudź i chodź! - tak oto prysły moje ostatnie nadzieje...
Sara z piskiem podbiegła do stojącego na podjeździe koniowozu. Podeszłam do niej i czekałyśmy, aż kierowca wyprowadzi konia.
-To podobno bardzo trudny przypadek- aż podskoczyłam, gdy usłyszałam za plecami głos pana Jerzego, którego ja i Sara z niewiadomych powodów nazywałyśmy dziadkiem. Poza tym, on jest jak ninja. Pojawia się z nikąd.
Kierowca wyprowadził nowego i naszym oczom ukazał się piękny jasnosiwy andaluz. Nigdy nie widziałam równie łagodnie wyglądającego konia. Wyszedł z przyczepy dumnym krokiem. Podeszłam do niego oniemiała i pogłaskałam jego muskularna szyję.
-Nazywa się Snow- szepnęła Sara.
-O boże.... piękny...- Snow prychną delikatnie i oparł szyje na moim ramieniu. Te koń był ideałem!
-Uważaj - powiedział dziadek - poprzedni właściciele mówili, że na początku był miły. Potem podobno ZAGRYZŁ ich psa...
-Zagryzł!!!??? Przecież to koń! Pewnie im się wydawało. Może jest chory na padaczkę... Czasem chore zwierzęta nagle zaczynają wariować. Może to strasznie wygladać, ale pies pewnie po prostu wpadł mu pod kopyta...
-Też im to mówiłem. Ale byli pewni, że go zagryzł.
-To najwspanialszy koń jakiego widziałam.... - Ogier popatrzył na mnie, a w jego oczach zobaczyłam coś jeszcze poza łagodnością. I nagle zaczęłam się zastanawiać, dlaczego gdy widzę pierwszy raz konia, który może być niebezpieczny, podchodzę do niego bez ostrożności. Popatrzyłam się na niego. Przez ułamek sekundy, widziałam upiorny uśmiech na jego pysku. Lecz po chwili znowu stał przedemną siwek patrzący się łągodnymi oczami. I znowu był to idealny koń.
-Coś się stało?- spytała Sara, zaskoczona moją reakcją.
-Nie, to koń-ideał.

***

Następnego dnia byłam pierwsza w stajni. Nie mogłam się doczekać, żeby zobaczyć jak się jeździ na Snowie. Wziełam z siodlarni jego ogłowie, siodło i wszystko inne co mi było potrzebne. Potem ruszyłam galopem do boksu siwka, strasząc po drodze trakeńską klacz Anomalię.
-Hej, słodki! - przywitałam się wchodząc do boksu. Snow zarżał, a ja założyłam mu kantar i wyprowadziłam go z boksu.

Po rozstępowaniu i kilku kółkach kłusa postanowiłam spróbować galopu. Snow był idealnie ujeżdzony. Dałam mu sygnał do zagalopowania, a on posłusznie wykonał polecenie. Podobnie było ze zmiana nogi i przejściami.

“No dobra” pomyslałam “tyle na dziś”. Nie chciałam go przemęczać, w końcu jest nowy i musi jeszcze przywyknąc do nowego domu, ale ta jazda utwierdziła mnie w przekonaniu, że Snow to koń ideał.

***

Noc. W oddali zakrakał kruk. Stoję pośród ruin jakiegoś zamku... Jest cicho... Kolejne krakanie przecieło ciszę... Nagle słyszę warkot... Coś białego przemyka pomiędzy poskręcanymi pniami czarnych, martwych drzew.... Kruk siada na gałęzi nade mną. On też wyglada na martwego. Wszystko tu jest martwe... Ale ja się nie boję. Ogarnia mnie takie dziwne uczucie. Jakbym się unosiła w przestrzeni i jednocześnie nie mogła się ruszyć... Chyba też jestem martwa... Zamykam oczy... Cisza... Podnoszę rękę, a na niej siada kruk. Otwieram oczy. Kruk zaczyna gnić... Nic nie robię, tylko patrzę jak powoli się rozpada... Mam całe ręce pokryte krwią i czarnymi piórami.... Nagle słyszę wrzask bestii.... Wyrywa mnie on z tego dziwnego stanu. Wstrząsa mną dreszcz, zatykam uszy i zwijam się w kłębek. Zaczynam krzyczeć... Nagle wrzask się urywa. Ja też cichnę. Ale po chwili słyszę rżenie przerażonego konia.

Ale to już nie jest sen.

***

Zeskoczyłam z łóżka i podbiegłam do okna. Cholera, co ja wyprawiam. Z mojego okna nic nie zobaczę!!! Tylko tracę czas... jeszcze się chyba nie do końca obudziłam... Zaświeciłam światło i zaczęłam w pośpiechu szukać butów. Czemu ja tu mam taki bałagan!!!??? Przerażone zwierzę rżało nadal. Nagle mnie olśniło. Zamarłam. Ja znam to rżenie! Przestałam szukać butów i wybiegłam z pokoju, otwierając z hukiem drzwi. Nie mogłąm go poznać, nigdy nie słyszałam, żeby był tak przerażony! Mój Wendigo!

***

W mojej głowie zaczęły układać sie najgorsze scenariusze. Może to pies sąsiadów, który ostatnio pogryzł Anomalie, teraz zabija Wendiga. Albo jacyś ludzie chcą go skrzywdzić! Nie mogłam przestać myślec o strasznych rzeczach. Pognałam przez stajnie i wypadłam na zewnątrz bocznymi drzwiami. Przeskoczyłam przez płot pastwiska, ale to co zobaczyłam było ponad moje wyobrażenia.

Wendigo się szarpał, po szyi spływała mu krew, widać było białka jego oczu. Rrzał przeraźliwie, ale ja nie mogłam się ruszyć. Poczułam że sie trzęsę. Poczułam łzy na policzkach. Nigdy się tak nie bałam. Coś trzymało mojego Wendiga za szyję. To coś nie było psem. Nie było też człowiekiem. To było duże. Miało piękną grzywę i ogon.  Miało kopyta. Śnierznobiała sierść potwora poplamiona była krwią. Nagle poczułam dziwne uczucie. To samo co w tamtym śnie. Przestałam się trząść, przestałam płakać. Jakbym tu była, i jakby mnie nie było. Przez pół sekundy wszystko znikło. Strach równierz. Teraz poczułam wściekłość. Krzyknęłam. Było w tym krzyku coś, co przypomniało mi wrzask bestii ze snu. Snow puscił Wendiga, który potykając się, odbiegł kilka kroków i upadł. Potwór znów ruszył w jego stronę. Zanim się spostrzegłam, stałam między nim a jego ofiarą.
-Odejdź.... proszę - wyszeptałam. Popatrzyłam mu w oczy. I od razu tego pożałowałam.
W jego oczach była wściekłość. Znowu poczułam strach. W jego oczach widać było pogardę, jakby ludzie byli dla niego tylko nędznymi stworzeniami, które bawią sie w królów świata, jak małe dzieci. Była też radość. Radość z zabijania.
Szybko odwróciłam wzrok i usłyszałam, że odchodzi. Po chwili znów się zatrzymał. Nasłuchiwałam. On się nie ruszył. Znowu popatrzyłam na niego.
Gdybym tego nie zrobiła, może zapomniałabym o całym zdarzeniu.
Pomyślałabym, że mi sie przewidziało, a Wendiga pogryzł pies.
Zapomniałabym, że snow wogóle istniał.
Ale tak sie nie stanie.

Po raz drugi zobaczyłam jak jego pysk wykrzywia sie w upiornym uśmiechu.


Rozdział II

Rozdział II
“Znajdę cie i …”

Obudziłam się. Wszędzie było biało i świetliście… umarłam. Jakoś mnie to nie..
-IUAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Nie, żyję. A było tak pieknie…
-Melka!!! Żyjeeeeszszszszsz!!!!!!! - Sara wyła jak syrena okrętowa.
-Uhm… - mruknęłam. Zaraz odezwała się moja mama:
-Sara słońce, przecież tylko zasłabła na padoku.. Odpocznie i będzie wszystko ok, prawda Melu?
Zasłabłam na padoku? Właśnie, co się sta..
S N O W.
Podnosłam się gwałtownie z łóżka.
-Gdzie Wendigo?!
Mama i Sara popatrzyły na mnie ze zdziwieniem.
-Kto? - zapytała przyjaciółka z tak cholernie głupim wyrazem twarzy, ze miałam ochote w nią rzucić kwiatkiem.
-Jak to KTO?- wysyczałam. Chyba go nie uśpili jak spałam…
-Kochanie, nie mamy pojecia o czym mówisz…
-Dobra, chwilowo przyjmijmy, ze nie istnieje - warknęłam - A Snow? Co z nim?
-Ej, Melka… Ty wiesz, może się prześpij, bo chyba ci się śniło.. na pewno był to ciekawy sen, ale wiesz…
Dobra, to nie ma sensu.
-Mhm.. sorry. To był koszmar - syknęłam.
-Ok, dziewczyny - mama przerwała nam z uśmiechem na twarzy- Co powiecie na wypad do kawiarni, przy okazji robienia zakupów. Za pół godziny będziemy mogli wyjść.
-O, świetnie!- pisnęła Sara.
-Taaak, może być- odpowiedziałam.
Ale myślami byłam gdzie indziej.
Myślami wróciłam do koszmaru.
Tego, który tak niesamowicie przeniknął do rzeczywistości.
Tego, który był połączony z tym światem rżeniem przerażonego konia.
I bielą grzywy potwora.
Snow, czym ty jesteś?
Dlaczego to zrobiłeś?
Dlaczego odwróciłam wtedy głowę?
Dlaczego tylko ja o tym wiem?

Normalny człowiek by się rozpłakał. Zapewne by zwariował.
Ale ja już nie byłam normalna.
Po części też jestem potworem.

Uśmiechnęłam się.

Znajdę cię, S N O W.

Gdzieś głęboko myślach dodałam:
“I zabiję”.


***

Mieszkamy na niedużej wyspie. W zasadzie wszyscy mieszkańcy żyją, dzięki stadninie rodziców Sary. Każdy każdemu pomaga. Nie mamy tu wielkich nowoczesności, ale wszyscy są szczęsliwi. Do stadniny przyjeżdzają ludzie nawet z zagranicy, Organizujemy zawody albo umożliwiamy ludziom naukę u profesjonalistów, którzy szanują decyzje koni. Z tego możemy utrzymać całą wioskę.

Siedziałam na fotelu opierając głowę o szybę… Cały czas zastanawiałam się jak to się wszystko stało..
-Chyba za dużo myślę…-szepnęłam.
-Hm?- Sara odermała się od ksiązki.
-Nic nic..
Przerażało mnie to, że się nie boję (eh, paradoks). Cieszyło mnie myśl, na kolejne spotkanie ze śnierznobiałym potworem. Do głowy wchodziły mi myśli, których nie chciałam.
A najgorsze było “zabiję”.
Byłam wściekła.
Cholernie wściekła.
Ale cieszyło mnie to.

...zaczynam się sama siebie bać.

***

Jak można teraz jeść ciastka. Popatrzyłam wilkiem na Sarę, która zadowolona wcinała trzecią kremówkę. A niech zgrubnie, tylko żeby mi nie piszczała.
-No co? - zapytała po przełknięciu kawałka ciastka.
-Nic, zastanawiam się kiedy pękniesz..
-A zamknij się- rzuciła we mnie zwinietą w kulkę serwetką i zaśmiała się.
Nawet się na nią nie popatrzyłam. Jej twarz przybrała smutno-zdziwiony wyraz twarzy. Mogę też założyć się, że było w niej trochę strachu.
-Ej, co jest?
-Nic, zmęczona jestem… - odpowiedziałam jak najciszej. Nieudolnie ukrywałam wściekłość w głosie.
-Mówię ci, trzy były po prostu rozerwane na strzępy!- usłyszałam za sobą znajomy głos. To właściciel stadka kóz, Jurek Kmieć, który czasem pomaga opiekować się końmi. Obok niego szedł pan Jerzy.
-Pies by czegoś takiego nie zrobił… A na wyspie nie ma wielu drapieżników. - odparł Dziadek.
-Dziadku, panie Kmieć! Dzieńdobry! - krzyknęła Sara. Nawet nie zauważyłam, kiedy zjadła moją kremówkę. Cóż i tak jej nie chciałam.
-Witajcie dziewczynki-  przywitał nas Dziadek. Pan Kmieć skinął głowa na powitanie.
-Nie słyszałyście moze o jakimś drapieżnym zwierzęciu, które chowa sie gdzieś w okolicy? Trzy kozy Jurka, zostały rozerwane na strzępy.. Nie wygląda to ciekawie.
Czy słyszałam? Czy słyszałam o wielkim, białym, wściekłym ogierze, którego przedwczoraj wyprowadzał z przyczepy? Ależ oczywiscie, że słyszałam. Ale tylko ja o nim pamiętam.
-Nie.. ale będziemy uważać - odpowiedziałam.
-Słyszałem, że macie tu być z twoją mamą, Melu.
-Tak, zaraz przyjdzie. Poszła do sklepu.

***

Ten spokojny stęp Caracty*. Marzenie.. Na grzbiecie tej fryzyjskiej klaczy można zapomnieć o wszystkim. To jedyny koń, któremu naprawdę ufam. Nawet Wendigo się z nią nie równał. Wyjechałyśmy na łąkę. Poczułam wielką chęć ruszenia cwałem. Caracta też wydawała się tego chcieć. Zastanawiałam się, czy ona też czuje tą dziwną mieszaninę wściekłości, zagubienia i zadowolenia.
Zadowolenia z cierpienia innych.
Zawiązałam wodze tak, żeby się o nie nie potknęła, jeśli nie bedę ich trzymać, ale  żeby mogła wyciągnąć szyję. Chwyciłam się grzywy.

Dałam jej sygnał i ruszyła. W kilka sekund rozpędziła się do cwału. Nie była bardzo szybka, ale jej siła zawsze mnie zaskakiwała. Cwałując na niej, czułam, jakby cała ta siła brała się z wnetrza Ziemii. Pierwotna, nieposkromiona siła.
Teraz czułam też chęć ucieczki od własnych myśli. Chciałam je zostawić gdzieś daleko. Ale chocbym nie wiem jak szybko pędziła, trzymały się mnie i tylko mnie.
Zamiast skupiać się na nich, wsłuchałam się w szum wiatru i tętent kopyt.
Zamknęłam oczy…

I spadłam.

-Kur… - bolało. Caracta zdziwiona nagłą utratą obciążenia zatrzymała się i spojrzała na mnie.
Nic się nie stało kochana. Po prostu straciłam równowagę, bo chciałam się odciać od reszty świata zamykając oczy, żeby było tak bajkowo... No czego ja oczekiwałam? Że jak zamknę oczy, to będzie jak w tych książkach o dziewczynkach i konikach, w których zaczytuje się Sara? “I zamknęła oczy, a piękne kare stworzenie poniosło ją przez las, a potem na plażę. Galopowała po złotym piseczku, a za nią stadko jednorożców”. Nie, nawet mi się to nie podoba. Klacz podeszła i szturchnęła mnie nosem.
-No już już. Wstaję.
Obróciłam się na bok.
-JEZUSMARIA COOOOO?! - wrzasnęłam, kiedy obok zwojej głowy zobaczyłam kawałek rozszarpanego stworzenia. Szybko przypomniałam sobie, że obok stoi Caracta. Pewnie ją przestraszyłam, a poza tym tu jest dużo krwi i…
Zamurowało mnie. Klacz jak gdyby nigdy nic podeszła i zaczęła skubać kawałek kości.
-Nie, zostaw! Tego się nie je! Znaczy niektórzy jedzą ale.. no zostaw! - odciągnęłam ją od padliny. Potem odwróciłam się, zeby stwierdzić co to było.
Hah, dzień pełen niespodzianek.
Stworzonka nie można było nazwać “rozszarpanym”. I nie mogło tego zrobić żadne zwykłe zwierzę.
Było posortowane.
Kości na jednej kupce, skóra obok, a mięso rozłożone na jednym z kamieni. Wnętrzności na oddzielnej stercie.
Gapiłam się na to, pilnując, żeby Caracta się nie zbliżała (mięso mogło by jej zaszkodzić..). Mógł to zrobić człowiek. Jakis psychopata, kóry z niewiadomych powodów lubi segregować zwierzątka…
Więc dlaczego to nie człowiek? Dlaczego to zwierze, które z pozoru żywi się trawą. To samo, które było tak miłe. I dlaczego tylko ja to wiem.

Dlaczego się uśmiecham?

Mam dwa wyjścia. Albo wrócę i zapomnę… albo zacznę go szukać. Teraz. Szczątki są świeże.
Zdziwiła mnie własna decyzja. Zdjęłam ogłowie z głowy Caracty.
-Idź - przegoniłam ją. Zrozumiała. Żaden inny koń by nie zrozumiał.

Popatrzyłam na ziemię. Ślady kopyt. Slady kopyt zmieniające się w ślady kocich łap.
Wielkich kocich łap.

-Znajdę cię i...

Znowu w myślach dodałam “zabiję”.



Rozdział III

Szłam ścieżką, cały czas po śladach kocich łap. Wiatr wiał od strony morza, a fale rozbijały się o skały. Nagle na ścieżce ujrzałam zwłoki czegoś co kiedyś zapewne było kolejną kozą od pana Kmiecia. Ta wyglądała inaczej niż poprzednia… Drapieżnikowi się śpieszyło, no i nie zrobił z nią należytego porządku. W każdym razie…  No cóż, w każdym razie nie spodziewałam się że koza może zajmować tyle miejsca. Szłam dalej. W końcu go zobaczyłam.

On tam stał. Błękitnooki, śnieznobiały, wielki i potężny. Wyglądał inaczej, ale ja wiedziałam, że stojący przedemną dumny potwór, to Snow… ale to pewnie nie było jego prawdziwe imię.  Na łopatkach, zadzie i głowie widniały ceglano-czerwone tygrysie pasy. Okalały błękitne oczy, tworząc piękny, czarujący obraz. Zamiast kopyt miał białe, kocie łapy… wielkości mojej głowy. Na aksamitnym pysku zauważyłam zaschniętą krew. Na czole miał pionową szramę.

Jedno mnie zastanowiło. Poluje na zwierzęta, a jak każdy roślinożerca ma oczy po bokach głowy. Dzięki temu moze obserwować wszystko w okół…
ale co z oceną odległości?

A on jakby czytał mi w myślach.

Otworzył trzecie oko.

To ta szrama na czole. To było oko. Ludzkie oko, ale pionowe i bez rzęs.
Oczy po bokach głowy pozwalają na obserwowanie wszystkiego w okół, a trzecie oko, dodatkowo daje możliwość oceny odległości. Poza tym wielkie łapy, ostre zęby, tygrysia zwinność i szybkość konia.

To drapieżnik doskonały.

A ja stałam całkiem niedaleko niego.

Ale Snow się nie przejął moją obecnością. Odrwócił łeb w moją stronę i…
Zaczał mruczeć. Jak kot. No tak zwyczajnie. Trochę (bardzo) mnie to zdziwiło… chociaż… “Tygrysy jako jedyne z dużych kotów mruczą.”
Zaczęłam iść w jego stronę.
“Ja mam rękę do zwierząt.”
Byłam coraz bliżej, a on dalej mruczał.
“Nie zabił mnie, choć mógł”
Wyciągnęłam rękę w jego stronę.
“Zabił W e n d i g a”
Po raz trzeci umysł przeszyła mi ta jedna myśl.
“Zabiję.”
Po raz trzeci i ostatni.

Wystarczył mu ułamek sekundy, żeby zareagować. Źrenic błękitnych oczu się zwężyły, całe jego ciało się napięło. Uniósł łeb wysoko i zarżał. Ale brzmiało to bardziej jak ryk.
Tygrysi ryk.
Jedna z wielkich łap wystrzeliła w moją stronę.

“Nie ufaj mruczeniu tygrysa”

A potem ciemność.
© 2014 - 2024 She-WolfGuree
Comments4
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Rysig's avatar
Szarak pisarz?Nie znałam takiej wersji xd